Bies by się uśmiał

Masz, Babo Jago, placek

Biada łakomczuchom, które zabłądzą w słowiańskiej puszczy! Kiedy już po raz trzeci miną ten sam świerk i zatęsknią za rodzicami, niespodziewanie wywęszą domek z piernika albo małą, waniliową chatkę na kurzej stopie. Ich los będzie wówczas przesądzony; nieważne, czy zliżą lukier ze ścian, poczęstują się bakaliami w czekoladzie, niby przypadkiem zostawionymi w sieni, czy jedynie nadgryzą chrupiący dach. Żadne dzieci nie poprzestaną na spróbowaniu. Najadłszy się do syta, szybko zasną. A gdy nad ranem wróci Baba Jaga, chuda mimo obżarstwa i mądra mimo ślepoty, ugotuje je w kotle i pożre, jedno za drugim. Solone niedowiarki smakują ponoć najlepiej.


W osiem książek dookoła światów

Odwróć mapę do góry nogami. Na południu, które jeszcze przed chwilą było północą, znajdują się niezbadane krainy, rozległe jak szpara między zębami wiedźmy i zachwycające jak syreni śpiew. Są tam niewidzialne miasta, królestwa rządzone przez smoki, gospody dla leworęcznych i zaczarowane lasy. Najpiękniejszą dolinę zamieszkują ponoć elfy o posępnych twarzach. Poszukiwacze przygód twierdzą też, że na dnie morza leżą skrzynie ze skarbami. Ale to nic pewnego; ryby głosu nie mają, nikomu więc nie zdradzą morskich sekretów. Mewy? Niee, one tylko plotkują. Jeśli ciekawość nie daje ci spać, otwórz książkę i wstrzymaj oddech.


Carta marina Olausa Magnusa (zob. E. Brooke-Hitching, Atlas lądów niebyłych, Rebis, Poznań 2017, s. 5657).

Swoją podróż najchętniej rozpoczęłabym w świecie odkrytym przez Sofię Samatar. Owszem, Olondrią targają dziś wichury zwiastujące burzę społeczno-obyczajową, ale czy dla doświadczonego wędrowca stanowi to jakąś przeszkodę? Któż zainteresowałby się krainą pozbawioną folkloru? Wzgórza obrosłe mitem i łąki kwitnące barwnymi wierzeniami, choćby i krwistoczerwonymi, są przecież fascynujące. Mieszkańcy Wysp Herbacianych – donosi Samatar – obawiają się chorych na kyitnę (przypadłość tę zdradzają rude włosy), a wyznawcy Avalei spiskują przeciwko bibliofil(k)om.

W pośpiechu wpadłabym zatem do olondryjskich bibliotek, zanim spłoną bezpowrotnie, i wyniosła z nich najcenniejsze woluminy. Zamiast przedzierać się przez zatłoczony Księgogród (za te tłumy winić można jedynie Moersa) zrobiłabym zakupy w jednej z bainijskich księgarni mieszczących się w starych willach. Wszystkie ćmy lecą do Bainu, dlatego szanująca się podróżniczka również powinna przespacerować się jego ulicami. Wieczorem, pożegnawszy się już z kupcem, którego dłonie wiecznie pachną cynamonem[1], warto stanąć pod białymi murami i nasłuchiwać śpiewu Jissavet.

Jak nie kyitna, to letumoza. Nie tylko wspomniani wyspiarze walczą z zarazą – Ziemianie u Marissy Meyer (zob. Saga księżycowa) szukają leku na podstępną chorobę, pogrążającą w rozpaczy całe rodziny: i cesarskie, i mieszczańskie. Co więcej, królowa okrytych złą sławą Lunarów, czyli potomków ziemskich kolonistów na Księżycu, przygotowuje się do wojny. Niebezpieczeństw przybywa, jednak w stolicy wciąż urządza się bale. Rozchichotane dziewczęta – oraz niewpuszczane na zabawy androidki – zastanawiają się, z kim na nich zatańczą. Z przyjemnością wsparłabym roboty i cyborgi w walce o ich prawa.

Nie dajcie się zwieść nazwom! Bezruch, opisany przez Norę Jemisin, to nie miejsce dla rozleniwionych plażowiczów, lecz dla miłośników survivalu. Ziemia tutaj nie śpi spokojnie: wierci się i chrapie, nieustannie ziewa i przeciąga się z głośnym tąpnięciem. Straszliwe kataklizmy, podobnie jak system kastowy oraz okrucieństwo wobec górotworów, zapewne wielu z was zniechęcą. Nieliczni śmiałkowie zobaczą Castrimę, jaskinię pełną domów wydrążonych w kryształach, a gdy zapadnie zmierzch – mam nadzieję – uratują ze mną grupkę żwirów z Fulcrum.

Jeśli nie złapią nas Stróże, pożegluję później na Żelazne Wyspy (na mapy naniósł je George R. R. Martin, zob. Pieśń lodu i ognia). Żyją tam ludzie dumni i nieustępliwi; nie zaznali szczęścia na lądzie, więc wypatrują go na morzu. Wiosłując, marzą o podbojach, o rogu, który ujarzmi krakena, i o połowie tak obfitym, aby wykarmił ich dzieci. Nie stawiają świątyń, bo Utopiony Bóg rezyduje w głębinach. Piją na skraju urwiska. Za sterem każdy z nich jest królem, w porcie zaś – ubogim rybakiem. Słodko smakują mu codzienne zwycięstwa i słono za nie płaci.

Za radą Ursuli Le Guin opłynę również Ziemiomorze. Mieszkańcy tego przedziwnego archipelagu imion, obfitującego w utalentowanych magów, zmagają się z tym, co (jeszcze) nienazwane. Więdną pośród wątpliwości i zakwitają, zdobywszy odpowiedzi. Mistrz Odźwierny nie wpuści mnie od razu do szkoły na Roke, ulegnie dopiero po długich namowach. Odwiedzę ponadto wyspę Gont, gdzie Ged wypasał kozy, zanim został Gedem, i zakradnę się do podziemnych grobowców Atuanu. Pajęczy labirynt skał, pogrążony w (przed)wiecznych ciemnościach, pożera ponoć największych niedowiarków.

Kto wie, może w trakcie wędrówki spotkam Kalessina albo wygłodniałego Drogona? Świat bez smoków – chciwych, krwiożerczych czy też gadatliwych – wydaje się niepełny. Myślę, że z łatwością zaprzyjaźniłabym się z Izabelą, ciekawską smokoznawczynią (jej wspomnienia poznaliśmy dzięki Marie Brennan, zob. Pamiętnik lady Trent). Jeździłybyśmy razem na wyprawy badawcze, balsamowały iskrzyki w occie oraz szkicowały wilcze drakeny, albinosy i żmije, skalne lub bagienne. Smocze jamy i cmentarzyska skrywają jeszcze niejedną tajemnicę.

Życiu w Oz daleko do sielanki. Gregory Maguire, nasz przewodnik po tej krainie, opowiada m.in. o dyskryminacji Zwierząt i licznych nadużyciach Czarnoksiężnika (zob. Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu). Zarówno prowincjonalne miasteczka, jak i środowiska akademickie nie są wolne od uprzedzeń. Kozioł Dillamond, uznany wykładowca na uniwersytecie w Sziz, protestuje przeciwko kolejnym zakazom, uniemożliwiającym Koźlętom studiowanie i poruszanie się publicznymi środkami transportu. Złoża rubinów w Kwadlingu okazują się ważniejsze niż sami Kwadlingowie.

Dokąd pojechać po zimie spędzonej w Oz? Wiosna najpiękniejsza jest w Arbonne (zob. Guy Gavriel Kay, Pieśń dla Arbonne). W tym kraju to trubadurzy władają sercami poddanych – kobiety (wdowy, kapłanki i władczynie), czuwające nad dworskimi kochankami, wydają zaś rozkazy trubadurom. Tutaj nawet wątłego, żółtozębego artystę należy traktować z szacunkiem, inaczej zemści się, pisząc złośliwe pamflety. Kiedy drzewa szumią swą coroczną pieśń miłosną, zielenieją łąki i zazdrosne damy dworu. Pewnego dnia śpiew ucichnie, opadną liście i emocje, a ja wyruszę w dalszą podróż.

[1] Sofia Samatar, Cudzoziemiec w Olondrii, z ang. przeł. Michał Jakuszewski, MAG, Warszawa 2014, s. 68.

Nudzą się tylko na jawie

To nie jest opowieść o dorastaniu – Harriet nie lubi książek, w których dzieci dorastają i, zakochawszy się, porzucają przygody dla jakiejś nudnej ukochanej[1]. Zamiast nich czyta Wyspę skarbów, a potem, w basenie, udaje rozbitka. Straszy rówieśników czarnym znakiem, niekiedy nawet wszczyna bójki. Gdy ma kłopoty, podrabia pismo nauczycieli. Pływa, przeklina i łobuzuje, aż wreszcie, owładnięta tęsknotą do wielkich czynów, postanawia rozwikłać rodzinną zagadkę.


Tym miastem rządzą dżiny i kierowcy

Rysując Delhi, pomyśl o drodze, jaką pokonywał słoń Śahdźahana, aby dotrzeć do sklepu ze słodyczami. Sprawdź, ile siwowąsych kotów śpi na dziedzińcach. Wysłuchaj podróżnika, ale mu nie dowierzaj; wiesz przecież, że nie należy nigdy mylić miasta ze słowami, które je opisują[1]. Zaufaj kordegardom i niezamiecionym werandom – pokażą ci, czyje włosy pobielały, a czyje siłą odcięto. Nie zasłaniaj uszu, kiedy stare rezydencje kaszlą, nawdychawszy się spalin. Kichnięcia zapowiadają niezwykłą opowieść.

Dziwi się, więc czyta

Ależ ona jest wścibska! Otwiera cudze listy miłosne, podsłuchuje średniowiecznych władców. Zjawia się nieproszona w Pompejach i odchodzi tuż przed zagładą. Jak jej nie wstyd? Gady, choć bywają jadowite, zasługują przecież na szacunek. Motyle nie plotkują; milczą, zazdrośnie strzegąc swoich tajemnic. A Szymborska, pozbawiona skrupułów, zagląda do ptasich gniazd. Wszystko ją zdumiewa, więc o wszystkim czyta. Czyta i dziwi się jeszcze bardziej.


W Krainie Czarów dzieci nie grymaszą

Nigdy nie lekceważ czegoś, co jest pomarańczowe: ani marmolady, ani tablicy informacyjnej. Nie zamykaj oczu, ujrzawszy dziewczynkę w dyniowej sukience. Nie mrugaj. Inne kolory płowieją, ale morelowe łakomstwo trwa wiecznie (przegrywa z nim nawet wschodzące słońce). Jesienią, kiedy głód się nasila, kapitulują liście. Między drzewami rozbrzmiewa marchewkowy śmiech, dziecięcy i zdradliwy. Nie łudź się, w Krainie Czarów serca więdną jak kwiaty.


Książęta Rozpruwacze

Myślisz, że Persefona nie odkryła podstępu? Przyjęła owoc, blada i drżąca – i niewinna? Pod ziemią okrucieństwa wydają się równie potworne, co fascynujące. Jęki zagłuszają matczyny głos, a cienie trzymają mocniej niż ludzkie dłonie. Wracając na powierzchnię, Persefona nie zapomina: śmierć jest matką piękna[1]. Kwiaty nie zachwycałyby, gdyby nie więdły. Tragedii nie da się uniknąć, inaczej nie byłaby tragedią. Ikar wie, czym grozi nieposłuszeństwo. Leci wyżej, chce więcej: mieć, czuć, przeżyć. Upada; żeglarze dostrzegą jedynie niezgrabne ptaszysko. Upada, bo tego wymaga mit.